Jeszcze zanim wyszedłem ze stacji metra zauważyłem, że na
zewnątrz pada rzęsisty deszcz. Woda strumykami ściekała po schodach coraz to
niżej w moją stronę. Wchodząc po kolejnych stopniach towarzyszyło mi to samo
uczucie co zawsze. Do uszu dochodził gwar ludzi znajdujących się na placu.
Celowo nie podnosiłem głowy ku górze, szedłem ze wzrokiem wbitym w ziemię.
Będąc w połowie schodów spojrzałem przed siebie. W tym samym momencie hałas
dobiegający z góry jakby zniknął gdzieś na dalszym planie. Znów serce zaczęło
mi bić szybciej i znów zachodziłem w głowę jak to możliwe, że coś tak ogromnego
mogło powstać jedynie dzięki pracy rąk ludzkich…
***
Przed niepozorną ścianą z czerwonej cegły nie było prawie
nikogo. Kilkoro zbłąkanych turystów, dwóch czy trzech lokalnych mieszkańców i
na tym koniec. Za rogiem znikali właśnie ostatni pielgrzymi, którzy większą
grupą, około dziesięciu osób, zwiedzali wnętrze budowli. Wszyscy mieli w
dłoniach drewniane laski, a przy plecakach przytroczone muszle św. Jakuba. Gdy
ich kroki przestały dochodzić do moich uszu, ocknąłem się z zamyślenia i
ruszyłem w stronę ściany, w której były jedynie dwa równe wejścia. Z nieba
zaczęła padać lekka mżawka. Powietrze stało w bezruchu, a cisza spowodowana
brakiem kogokolwiek wokół jedynie potęgowała mój niepokój. Wybierałem się w to
miejsce już tyle razy i dopiero teraz dane mi było tu dotrzeć.
***
Jak tylko znalazłem się na placu otoczyło
mnie kilkoro ciemnoskórych sprzedawców, na których włosi mówią nieco
pogardliwie vucumprà (od włoskiego Vuoi comprare?, które w ustach
mieszkańców Czarnego Kontynentu staje się mało wyraźnie i przypomina wspomniany
neologizm). Jeden z nich próbował zawiązać mi na nadgarstku tandetną bransoletkę
ze sznurków, inny wciskał w dłoń garść kukurydzy i zachęcał do karmienia
latających wokół chmar gołębi. Nauczony doświadczeniem stanowczo podziękowałem
wszystkim, nie powstrzymałem się jednak od komentarza w języku ojczystym, na co
sprzedawcy gromko krzyknęli: Polska!
Kocham cię, dzień dobry. Tanio, kupić. Wyrwałem się z ich coraz
ciaśniejszego uścisku. Powoli podchodziłem bliżej fasady katedry. Na placu
znajdowały się setki turystów i Mediolańczyków. Wśród tych pierwszych
przeważali Azjaci z najnowszymi modelami komórek pstrykający sobie selfie z
Duomo. Byli też oczywiście tacy z aparatami, których obiektywy mierzyły dobre
pół metra. Zawsze zastanawia mnie czy rzeczywiście są oni aż tak zaawansowani
pod względem fotografii, czy po prostu podążają owczym pędem za najnowszymi
trendami.
Wróciłem myślami do rzeczywistości,
gdy niechcący potrąciłem jakiegoś mężczyznę. Był dość wysoki jak na Włocha, ale
co do jego pochodzenia nie miałem wątpliwości: Mediolańczyk z krwi i kości. Perfekcyjnie
ułożone włosy nie świeciły się od padającego deszczu, a od nałożonego na nie
żelu. Piękny grafitowy garnitur był skrojony wręcz wzorowo i leżał idealnie na
właścicielu. Do tego uprasowana koszula, pod szyją nie mucha, nie krawat, a
fular. Pomimo panującej pogody, w jego butach można było się przeglądać. Bela ‘sta Madunina, to jedyne słowa,
które zapamiętałem z krótkiej wymiany zdań z owym osobnikiem. Nie czuł się ani
przez chwilę urażony tym, że go potrąciłem. Skierowałem swoje kroki ku jednemu
z głównych wejść.
Po przejściu za ścianę z czerwonej
cegły znalazłem się w prostokątnym przedsionku bazyliki, który w czasie
pierwszych chrześcijan służył katechumenom, czyli osobom przygotowującym się do
chrztu. Zgodnie z ówczesnym obrządkiem osoby nieochrzczone nie mogły brać
udziału w mszy w pełni, w tym znajdować się wewnątrz świątyni. Przedsionek to
tylko jeden z wielu elementów zaczerpniętych z pierwotnie stojącego tu
kościoła. Podczas budowy aktualnej Bazyliki św. Ambrożego wzorowano się w dużej
mierze na planie poprzedniej świątyni.
Dwupoziomowa fasada wykonana jest, podobnie jak reszta
budowli, w przeważającej części z czerwonej cegły, materiału tak bardzo typowego
dla stylu romańskiego w Lombardii. Białe wstawki, chociaż użyte w niewielkiej
ilości, skutecznie odciążają fasadę i nadają jej charakterystycznej
regularności. Nigdzie indziej niespotykane archetti
pensili wykańczające szczyt skośnej fasady oraz wieńczące arkady okalające
przedsionek są jedynym wyraźnym zdobieniem, jakie rzuca się tu w oczy. Bazylika
przykuwa wzrok mimo to. Jej idealnie dobrane proporcje bazujące na prostych
figurach geometrycznych wprowadzają poczucie spokoju. I taki też panował tu,
gdy kierowałem się ku wejściu do wnętrza kościoła. W międzyczasie mżawka
przerodziła się w regularny deszcz, ostatni turyści zniknęli z pola widzenia.
***
Nie byłem wewnątrz Duomo od kiedy
wprowadzono opłaty za wejście. Nie, ani razu nie przyszło mi do głowy, aby
poskąpić dwóch euro na renowację świątyni. Zawsze jednak przerażała mnie
kilkudziesięciometrowa kolejka turystów czekających aż wojskowi stojący w
wejściu łaskawie zajrzą im do torebek i plecaków, po czym ktoś spojrzy na bilet
uprawniający do wejścia.
I tym razem darowałem sobie
kilkugodzinne oczekiwanie, a w słuszności mojej decyzji utwierdził mnie coraz
mocniej padający deszcz. Z perspektywy Galerii Vittorio Emanuele II
przyglądałem się bogato zdobionej fasadzie i bocznej ścianie el Domm de Milaan. Najważniejszy kościół
w Mediolanie. Nigdy nie zgadzałem się w pełni z tym stwierdzeniem. Największy,
fakt. Najbardziej znany, prawda. Ale czy najważniejszy? Nawet jeśli dzisiejsi
mieszkańcy stolicy Lombardii uważają statuę Mariae Nascenti wieńczącą świątynię
za swoją patronkę, trudno mi się pogodzić z opinią, że to właśnie ten kościół
jest najważniejszy. Czy o Mediolańczykach nie mówi się często Ambrosiani? Czy synonimem milanese w języku włoskim nie jest ambrosiano?
***
Jak tylko przekroczyłem próg
bazyliki do moich nozdrzy doszedł charakterystyczny zapach starego kościoła.
Minęło kilka chwil zanim wzrok przystosował się do panującego tu półmroku.
Świątynia wewnątrz nie zachwyciła mnie już tak bardzo, jak jej zewnętrzna
część. Bezwiednie ruszyłem w stronę ołtarza. To za nim, w absydzie, znajduje
się jeden z największych skarbów.
Tuż
przy ołtarzu za ramię chwycił mnie starszy Włoch. Najwidoczniej zrozumiał, że
mówię w jego języku, bo czytałem informację turystyczną o dziwo napisaną tylko
w jednym języku. Quest’altare è tutto
d’oro. Ten ołtarz jest cały ze złota, zagadnął. Krótka wymiana zdań nie
dotyczyła jednak bogato zdobionego ołtarza znajdującego się przed nami. Sempre quando ho tempo, faccio una
passeggiata qua. Przychodzę tu na spacer zawsze, gdy mam czas. Słuchając
jego opowieści o św. Ambrożym, historii budowy samej bazyliki i najnowszych
dziejów świątyni pomyślałem, że ów miły starszy Włoch musi mieć dużo wolnego
czasu i robić wspomniane spacery nader często. Na pożegnanie życzył mi
szczęścia (przynajmniej tyle zrozumiałem z kilku zdań w dialetto milanese) i wskazał drogę do krypty znajdującej się pod
głównym ołtarzem. Ciasne wnętrze w kształcie półkola służyło wybranym do
modlitwy przed samym patronem bazyliki. Znajduje się tu bowiem ciało św.
Ambrożego, obok którego spoczywają dwaj męczennicy – Gerwazy i Protazy.
Ponad 108 metrów wysokości, ponad
158 metrów długości i ponad 93 metry szerokości. Setki skrupulatnie rzeźbionych
w marmurze wzorów i kolejne setki wykonanych z tego samego materiału figur.
Tysiące detali niewidocznych z miejsca, w którym aktualnie się znajdowałem.
Całość robi ogromne wrażenie i jednocześnie przytłacza. Zawsze, gdy stoję przed
Duomo di Milano, przychodzi mi na myśl Wieża Eiffla z Paryża. Nie da się przejść
obok niej obojętnie. Jedni odwracają obcesowo od niej wzrok, uważając, że jest
to najbrzydsza konstrukcja w mieście, inni hołubią jej i nie wyobrażają sobie
stolicy Francji bez niej. Podobnie jest z katedrą w Mediolanie. Jej bryła znana
jest niemalże każdemu. Nawet osoby, które nigdy w życiu nie były w stolicy
Lombardii, rozpoznają jej największą (ale nie najważniejszą!) świątynię bez zawahania.
Nic dziwnego, zaraz po Bazylice św. Piotra w Rzymie i Katedrze Najświętszej
Marii Panny w Sewilli, jest to trzeci największy kościół na świecie. Moloch
powstały po to, aby onieśmielać rywali, aby pokazać jak potężni są władcy
Mediolanu. Budowana przez ponad pół wieku świątynia połączyła tysiące żywotów.
Klamrą spinającą początek i koniec budowy stały się dwie postaci o ambicjach
dalece wykraczających poza ludzkie pojęcie, Gian Galeazzo Visconti i Napoleon
Bonaparte. Pierwszy z nich w 1386r. rozpoczął budowę największej świątyni
ówczesnego świata, drugi nakazał jej dokończenie w 1805r., miał bowiem w głowie
już plan na jej zaangażowanie w przyszłym (niedoszłym) koronowaniu króla Włoch
zjednoczonych po francuską egidą… Chwała historii za to, że el Domm de Milaan nie przyczynił się do
planów cesarza zza Alp!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz